| Wywiad
Tę atmosferę na pewno będę pamiętał
O bogatym doświadczeniu w Ekstraklasie i ustabilizowaniu swojej boiskowej pozycji. O przeszłości w Poznaniu i Gdańsku, o trudnych chwilach w karierze. Wreszcie o nastrojach w Koronie i celach do zrealizowania w najbliższych miesiącach. Te i wiele innych tematów w długiej rozmowie poruszył pomocnik Żółto-czerwonych, Mateusz Możdżeń, który – jak sam przyznaje – atmosferę z kieleckiej szatni będzie pamiętał zawsze.
Dwa pytania na początek. Pierwsze: myślisz, że Kielce leżą na centralnym wschodzie Polski?
- Hmmm… Tak, myślę, że tak.
Drugie: czy osiem lat i cztery miesiące to dużo?
- Z mojej perspektywy – tak.
Pytam, bo w jednym wywiadzie powiedziałeś, że po grze na zachodzie, północy i południu Polski, brakowało ci tylko centrum i wschodu. A jesteś osiem lat i cztery miesiące po debiucie w Ekstraklasie.
- Tak było. Jak na nasz kraj to myślę, że to już bogata kariera. Zwiedziłem każdy rejon Polski, znam stadiony, zawodników, ludzi ze sztabów. Nagromadziło się obycie i, szczerze mówiąc, niekiedy nuda, jeśli jedziesz na ten sam stadion i wiesz, co cię czeka.
Jeszcze we wrześniu 2016 roku powiedziałeś w Canal+, że jesteś najlepszą zapchajdziurą w lidze. Chyba coś się zmieniło od tego czasu.
- (śmiech) Teraz to już nie. Minęło półtora roku i myślę, że ustabilizowałem pozycję i formę. Nie musiałem już latać po pozycjach i mecze, jakie ominąłem przez ostatnie półtorarocze, można policzyć na placach jednej ręki. Tylko krowa nie zmienia zdania!
Wcześniej jeszcze rok w Podbeskidziu, ciągle na tej samej pozycji. A więc ostatni czas był ci potrzebny.
- Tak, zgodzę się z tym. Mówi się, że to krok do tyłu, ale gdybym wiedział, co będzie za te dwa i pół roku… No tak, wszyscy możemy tak powiedzieć. Jeżeli znałoby się przyszłość, to można byłoby podjąć decyzję taką a nie inną. Piłkarska przygoda czy kariera jest bardzo szybka. Zaraz będę miał 27 lat i dobrze, że doszedłem w ogóle do tego, do czego chciałem. Tak to mogę spuentować. A to, czy lepiej by mi było w Lechu, gdybym został… Bo w Lechii to wiadomo, że klub chciał się pożegnać. Jeśli nie ruszyłbym się z Poznania, to nie miałbym swojej pozycji i nie byłbym uznawany za środkowego pomocnika.
Z perspektywy czasu nie myślisz, że mogłeś sobie grać w Lechu na tej prawej obronie i twoje losy potoczyłyby się inaczej?
- Gdy miałem 22 czy 23 lata, to raczej wolałem siedzieć cicho i grać, bo nie każdy mógł na to liczyć w mojej sytuacji, jeszcze w Lechu. Młoda część zespołu miała świadomość, że jeśli się odejdzie gdzieś na wypożyczenie, to potem już ciężko wrócić i zaistnieć w klubie. Przez pierwsze dwa lata, kiedy trener Rumak wystawiał mnie na prawej obronie, nie protestowałem. Czasami dawałem jakieś docinki w wywiadach czy na konferencjach z trenerem. Zdarzyło się ze dwa trzy razy, że powiedziałem coś niby w żartach, ale dawałem do zrozumienia, że nie do końca mi to pasuje. Z czasem zaczęło mi to doskwierać – z każdym meczem, występem, tygodniem. W końcu stwierdziłem, że lepiej będę się czuł w środku pomocy i podjąłem decyzję, że trzeba zrobić takich ruch.
Jeśli jesteś jak Darek Dudka, że wyjeżdżasz do topowej ligi i grasz z Auxerre w Lidze Mistrzów, to wiadomo. Ja nie miałem jednak takiej okazji, a marzyłem o grze w środku pomocy. Teraz siedzimy, rozmawiamy i jednak wyszło na moje.
Swoją drogą jeśli chodzi o te rozmowy z mediami, to zawsze miałeś taki dosadny i bezpośredni język.
- Najlepiej, jeśli wypowiedzieliby się o tym dziennikarze. W każdym chyba miejscu dobrze żyłem z mediami.
Utkwiła mi w pamięci scena, jak przegraliście w Lechu mistrzostwo na Legii, a dziennikarz zapytał, czy w szatni panuje smutek. Odpowiedziałeś: „Smutek? Wku…!”.
- (śmiech) Pamiętam! No ale co można było powiedzieć… Legia odjechała nam przez tę porażkę i chyba na dwa mecze przed końcem zrobiło się pięć punktów różnicy. Ja dostałem czerwoną kartkę i zadecydował karny. Remis dawał nam tylko utrzymanie dystansu, więc też nic szczególnego.
Ale co do pytania – chyba tylko wtedy tak się zdenerwowałem. To było takie banalne pytanie, nieadekwatne do sytuacji. Takie, które nie powinno paść. W innych sytuacjach przekleństw nie używałem, chociaż w paru momentach pewnie bym mógł.
Skoro już jesteśmy przy wątku tego meczu, to kiedy było ci gorzej: właśnie wtedy czy po porażce 1:5 w Łęcznej w Podbeskidziu, jak spadliście z ligi?
- Myślę, że chyba jednak gorszy był spadek. Wiadomo, że w Poznaniu oczekiwali więcej, ale zawsze zostawało to wicemistrzostwo i możliwość nadrobienia awansem do Ligi Europy. A jeśli polski klub spada z Ekstraklasy, to raczej rzadko wraca potem od razu. Ostatnio udało się chyba tylko Zagłębiu, bo miało ku temu środki, no i bardzo szczęśliwie Górnikowi. Generalnie gdy klub spada to ciężko mu się od razu podnieść.
Bardziej bolał spadek z Podbeskidziem. Tam były ból, łzy, szczery smutek, a w Warszawie bardziej zdenerwowanie. Tym bardziej, że dostałem czerwoną kartkę i w czasie meczu musiałem zejść do pustej szatni. Porażki są jednak w to wszystko wliczone.
Jaką miałeś taktykę po tym spadku, gdy kibice odsądzali was od czci i wiary? Trudno było wejść do Internetu?
- Pierwszy raz byłem w takiej sytuacji. Nie czytałem jednak niczego, bo w połowie sezonu w Podbeskidziu przestałem się skupiać na pewnych rzeczach w mediach społecznościowych. Mam tylko Facebooka i nie polubiłem tam stron żadnych klubów, w jakich grałem. Wyskakują mi tylko inne rzeczy, nie z piłki, może oprócz jakichś transferów. Uważam, że człowiek jest zdrowszy, gdy tego nie czyta. Teraz o jakichś newsach dowiaduję się raczej od chłopaków w szatni jak pytają, czy o tym słyszałem, a ja na ogół odpowiadam, że nie.
To duża sztuka posiąść taką umiejętność, żeby niczego do siebie nie brać i się nie denerwować.
- Zawsze wracam do tego Lecha, bo tam odbiór i nacisk był dużo większy. I ja też byłem sporo młodszy. Teraz pewnie zachowywałbym się jeszcze inaczej. Niektórzy pracują z psychologami, inni nie. Ja osobiście się jeszcze z tym nie spotkałem, wystarczają mi rodzina i znajomi. Jeśli chodzi o chłopaków, to na palcach jednej ręki policzyłbym osoby, które chodzą na takie spotkania.
Teraz jest mi dużo łatwiej. Powie to zresztą pewnie każdy zawodnik. Spójrz na swoje życie: jak patrzysz wstecz i na to, co działo się powiedzmy trzy lata temu, to teraz na pewno wiele rzeczy masz już totalnie gdzieś i one po tobie spływają, a wtedy stanowiły coś najważniejszego. Piłka też taka jest. Ja odkręcam się od tego, co się dzieje wokół mnie po meczu.
Rozmawiamy o takich trudnych momentach w życiu sportowca. Ty oprócz wspomnianych wcześniej miałeś jeszcze jeden, w Lechu – odpadnięcie z pucharów z Żalgirisem Wilno.
- To była masakra. Zagrałem tylko w rewanżu. Dostaliśmy bramkę i wygraliśmy 2:1, ale to nie wystarczyło.
Zastanawiałeś się wtedy dwa razy, zanim wyszedłeś z dziewczyną na kolację na miasto?
- Przez pierwsze dni na pewno nigdzie nie chodziłem. Raczej klub – dom. Ciężko to przecież wyciszyć, a ludzi nie przegadasz. Wszystkie argumenty mają po swojej stronie i nic z tym nie zrobisz. Niby dadzą ci żyć normalnie, ale masz świadomość tego, co się stało.
Po spadku i meczu na Legii, to jest właśnie taki trzeci zły moment w mojej karierze. Liga Europy dla mnie, zawodnika z polskiej ligi, stanowi coś ekstra. Coś najfajniejszego, co może cię spotkać. Jedziesz na takie salony, na których pewnie drugi raz nie będziesz miał okazji się pojawić.
W Lechu miałeś jeszcze taki mecz z Podbeskidziem, w którym w ostatniej minucie strzeliłeś z wolnego gola na 2:1 i być może uratowałeś posadę trenera Rumaka. A nie myślałeś sobie: „Kurde, jakbym wtedy nie trafił to może by go zwolnili i odciąłbym się od tej prawej obrony”?
- (śmiech) Nie myślałem o tym, ale jak tak mówisz w formie żartu… (śmiech) W tamtym czasie poświęcałem dużo czasu na te rzuty wolne i udało się trafić. No ale nie da się tak myśleć. Widzisz, z tej perspektywy możemy się pośmiać, ale to gdybanie. A co, jeśli po zmianie trenera przestałbym się łapać do osiemnastki? Ok, zażartujmy, że teraz o tym myślę (śmiech).
Nie ukrywałeś w kilku wywiadach, że nie w każdym trenerze, jakiego spotkałeś, odpowiadał ci jego warsztat i po prostu ludzkie zachowanie. Tym trudniej było przekonać się do Gino Lettieriego po czerwcowo-lipcowym zamieszaniu?
- Tak, na pewno się obawiałem. Nawet „Siejo” pisał o mnie w swoim tekście, że jak udzielałem wam wywiadu przed meczem z Zagłębiem, to nie ukrywałem jakiejś bezradności czy trochę może nawet przerażenia tym, co się dzieje. Wtedy wydawało mi się, że nowe władze klubu nie są świadome tego, jak to będzie wyglądało w lidze. Bo można pomyśleć, że w Polsce to takie hop siup, ale nie wszyscy sobie radzą. Potem mieliśmy spotkanie z prezesem w gronie czterech-pięciu bardziej doświadczonych zawodników, Polaków. Powiedziałem parę słów, swoje spojrzenie. Wszystko się jednak skończyło tak, jak widzimy: walczymy wiosną na dwóch frontach. Z taką rzeczą spotkałem się jednak pierwszy raz. Gram już w lidze osiem lat i mało mnie zaskakuje, ale mimo to można spotkać na swojej drodze coś nowego.
Wyciągnąłeś z tego taką lekcję, że nie warto czegoś spisywać z góry na stratę, bo wbrew obawom może się to przekształcić w coś fajnego?
- Dokładnie. Chociaż w tamtej chwili na to nie liczyłem.
Kto wtedy liczył na Koronę…
- To fakt, w Polsce chyba nikt. Koniec końców to my wychodzimy na boisko. To tak jak w innych branżach i w życiu. Nie wiem, do czego to porównać – powiedzmy, że jakiś chirurg zmienia pracę, przenosi się do innego szpitala i widzi nowych podopiecznych po raz pierwszy w życiu. Nie wie, czy wszystko będzie dobrze. Po tym doświadczeniu jednak jak pojawi się jakaś kolejna praca, przy której do głowy wejdą myśli „gdzie ja idę”, „co ja robię”, to będzie się miało świadomość, że może to wyjść na coś dobrego. To też działa odwrotnie – czasami się myśli, że wszystko się fajnie ułoży, a są trudności.
Na okres zmian właścicielskich trafiłeś też w Lechii.
- Tak, byłem tam w czasie największego boomu. Śmiali się, że przyjeżdżają do nas wagony z nowymi piłkarzami.
I że na wyjazdy będziecie jeździli przegubowcami.
- (śmiech) No właśnie, to był szok. Wtedy w Gdańsku działo się dużo więcej niż w Koronie i chyba aż tyle już się tutaj nie wydarzy. Wszystko się ustabilizowało.
Na treningi chodziłeś wtedy taki zmęczony mentalnie? Nie czerpałeś z tego radości?
- Tak, chyba nawet mówiłem w jakichś wywiadach, że nie wspominam dobrze pobytu w Gdańsku. Są takie momenty, choć jest ich mało, że nie czerpiesz tej radości. W Lechii pojawiały się tabuny nowych piłkarzy i wiedziałeś, że nie masz żadnego wpływu na to, co się dzieje. Nic z tym nie zrobisz. Chłopaki będący w dobrej dyspozycji nie grali, bo przychodzili coraz to nowsi i po dwóch czy trzech tygodniach dostawali szansę w pierwszym składzie. Działy się takie rzeczy i ciężko było się z nimi zmierzyć. Nie oddawało tego nawet życie, bo wiadomo, że latem Trójmiasto jest pięknym miejscem, by w nim mieszkać. Miałeś świadomość, że będzie kolejny trening i musisz się z nim zmierzyć następnego dnia.
Z czterech miejsc, w jakich grałeś w Polsce, Koronę na pewno będziesz kiedyś wspominał nieźle.
- Tę atmosferę na pewno będę pamiętał. Zwłaszcza z pierwszego roku. Ty wiesz pewnie lepiej, ale wtedy było tak jak dawniej, chciałem powiedzieć po staroświecku. Szatnia była bardziej polska. To nie tak, że tylko gadaliśmy o tym w gazetach. Tę atmosferę czułem naprawdę. Jestem tutaj tylko nieco ponad rok i ten pierwszy sezon był super pod względem życia. Miało się tę świadomość, że co by się nie działo, to szło się na trening bez mrużenia oczu czy wątpliwości. Idziesz, robisz, bo i tak wiesz, że będzie fajnie.
Chociaż jak po pierwszej kolejce i 0:4 w Lubinie wracałeś autokarem, to pewnie nie myślałeś w takich kategoriach…
- (śmiech) Faktycznie, to pierwsze doświadczenie nie było dobre. Podobna sytuacja jak z trenerem Rumakiem w Lechu. Przyszedł do nas szkoleniowiec, dla którego to była pierwsza praca w Ekstraklasie. Też nie brakowało powątpiewań, a potem jeszcze ta seria sześciu porażek i to w dodatku dostawaliśmy cztery, cztery, sześć goli… Do dzisiaj nie wiem, jak zrobiliśmy tę ósemkę i jeszcze potem tak wysokie miejsce. Czyli teraz chyba powinniśmy być spokojni, ale nie takie rzeczy się w piłce widziało.
No to przechodzimy do marzeń. Gdzie się widzisz – Anglia, Niemcy, Francja?
- Moim marzeniem zawsze był Manchester United i kierunek Wysp, ale nie wiem, czy pod kątem Premier League to już dla mnie nie za późno. No ale znowu wracamy do tego, że nikt nie może przewidzieć przyszłości. A jeżeli mowa o bliższym kierunku, to pewnie Niemcy, bo one wyrosły na taką mocną ligę. Chociaż poza Bayernem inne ich kluby nie dochodzą w Lidze Mistrzów zbyt wysoko, to rozgrywki są wyrównane, świetnie zorganizowane, z kompletem kibiców na każdym meczu. Nie wiem, jak pod względem jakości, ale po lidze angielskiej to właśnie niemiecka imponuje mi najbardziej.
Marcin Kamiński albo Robert Lewandowski czegoś ci nie nakręcą?
- (śmiech) Z Marcinem jestem w bardzo dobrych i regularnych kontaktach. Z Robertem natomiast spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo przed meczem z Danią w restauracji w Warszawie. Poznał mnie, pogadaliśmy chwilę i nie było żadnych barier. Jeżeli ludzi interesuje czy on się zmienił, to uważam, że nie. Poznaliśmy się w Lechu, a wtedy normalnie porozmawialiśmy.
Jesteś od niego trochę młodszy, ale w Poznaniu do drużyny wchodziliście mniej-więcej w jednym okresie. Siłą rzeczy musieliście złapać kontakt.
- Tak, chociaż on przyszedł rok wcześniej niż ja pojawiłem się w pierwszym zespole. No i jak wracaliśmy z jakichś meczów, to Robert, młody zawodnik, musiał siedzieć ze mną, najmłodszym (śmiech). Siedzieliśmy we dwóch, bo starszyzna tak zarządziła, a reszta chłopaków pojedynczo. To tak żartem, ale Robert chyba nic mi nie załatwi (śmiech).
Ostrzysz sobie zęby na tę rundę?
- Może dziać się dużo. Cały czas jednak uważam, że ósemka jest ponad pucharem i to ważniejsze. Możemy sobie ją zapewnić już przed półfinałem z Arką, pewnie jest taka możliwość.
No wiesz, teoretycznie jak teraz przez niecały tydzień wygracie trzy mecze, to z 44 punktami nic was już nie ruszy. Nie ma szans.
- No właśnie. To na tym mi teraz najbardziej zależy. A Puchar Polski? Byłem raz w finale jako zawodnik Lecha i przesiedziałem go w całości na ławce. Graliśmy wtedy w Bydgoszczy.
Jak inna era…
- Tak, to nie było zbyt atrakcyjne. Teraz PZPN mocno zadbał o temat i zrobił dobre rozgrywki. Jak patrzy się na inne kraje, to zespoły wychodzą tam w najlepszych składach przy pełnych trybunach, a wiemy, jak to wcześniej wyglądało u nas. Jeżeli udałoby się dojść do finału, to sam jestem ciekaw, ilu przyjechałoby kibiców. Bo gdy grają Legia i Lech to wiadomo, że pojawia się po 15 tysięcy ludzi i nie ma problemu. A ciekawe, jakby to wyglądało z naszej strony, Korony, gdybyśmy się do tego finału dostali. Od ostatniego takiego przypadku w 2007 roku nie było większych sukcesów, więc to tym bardziej ekscytujące.
Na koniec zostawiam otwartą myśl. Zdobyłeś w Ekstraklasie trzy medale: jeden złoty i dwa srebrne. To ci jakiegoś brakuje…
- Wiem! I już tak kiedyś stwierdziłem, jak chyba byłem w Lechii i zdobyliśmy 5. miejsce. Wtedy powiedziałem, że mi go brakuje, a teraz to już wiecie (śmiech). No i jeszcze ten Puchar Polski…
Czyli plan Mateusza Możdżenia na najbliższy czas jest prosty: zdobywa to, czego mu brakuje, załatwia formalności i może łapie samolot?
- (śmiech) Wtedy pewnie byłoby łatwiej o ten samolot niż jak byśmy nie zakwalifikowali się do ósemki i nie zagrali w finale. Nie myślałem o tym, ale faktycznie… (śmiech). W czerwcu się widzimy na wywiadzie z dwoma medalami i pucharem!
Rozmawiał Marcin Długosz